Logo Thing main logo

Ostatnie wpisy

Nota

Jordania – Stany Zjednoczone – wielka przyjaźń?

09.11.2021

Wzajemne relacje między USA a Jordanią zostały nawiązane już w 1949 r. Od tego czasu Królestwo Haszymidzkie było uważane za jednego z najwierniejszych sprzymierzeńców Stanów w regionie. Amerykanie postrzegali Amman za wiarygodnego i pewnego partnera. Stabilna monarchia, konsekwentna polityka lojalności wobec świata Zachodu, gotowość do wspierania działań propokojowych na Bliskim Wschodzie, walka z rozprzestrzenianiem się terroryzmu powodowały, że Stany Zjednoczone z przychylnością patrzyły na władców Jordanii.Współpraca jordańsko-amerykańska przybierała realny wymiar. Stany Zjednoczone udzielały Ammanowi stałej pomocy gospodarczej i wojskowej oraz ściśle współpracowały w wymiarze politycznym.Wymiernym efektem amerykańskich starań był zawarty przez Jordanię w 1994 r. pokój z Izraelem. Po jego zawarciu Waszyngton uznał Amman za swojego najpoważniejszego nie-NATO-wskiego sojusznika. W ostatnim czasie ważnym elementem podkreślającym wzajemne relacje był udział Jordanii w firmowanej przez USA koalicji skierowanej przeciw tzw. Państwu Islamskiemu. Namacalnym efektem tej współpracy jest obecność na terytorium jordańskim ponad 3 tys. amerykańskich żołnierzy.Znaczenie wzajemnych relacji podkreśla wymiar pomocy, jaką USA udzielają Jordanii. Stany Zjednoczone wspierają finansowo modernizację i rozwój możliwości bojowych Ammanu, angażują się w pomoc gospodarczą (do roku 2018 szacowano ją na 22 miliardy dolarów), a w 2018 podpisano już trzecią umowę, która zobowiązuje USA do dostarczania blisko 2,3 miliarda dolarów rocznie w ramach dwustronnej pomocy zagranicznej przez okres pięciu lat. To wsparcie jest wyższe o 27% w porównaniu z uzgodnieniami z poprzedniego porozumienia. Amerykanie współfinansują również koszty utrzymania uchodźców z Syrii. Od rozpoczęcia konfliktu w tym państwie Waszyngton przekazał blisko dwa miliardy dolarów pomocy humanitarnej.Na ten sielankowy obraz wzajemnej kooperacji cieniem kładzie się podejście do sprawy palestyńskiej. Ta kwestia jest właściwie jedynym potencjalnym obszarem sporu między obydwoma państwami. W latach 90-tych XX wieku to właśnie Stany Zjednoczone promowały dwupaństwowe rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Taki cel deklarował również rząd w Ammanie. Dla Jordanii reprezentowanie Palestyńczyków było naturalną konsekwencją dwóch okoliczności. Po pierwsze przed 1967 r. Zachodni Brzeg Jordanu był częścią Królestwa Haszymidów. Dopiero w 1988 r. Jordańczycy zrzekli się do niego praw. Po drugie ponad połowę obywateli Jordanii stanowią etniczni Palestyńczycy.Jeśli w latach 90-tych tamtego stulecia i pierwszej dekadzie XXI w. proces pokojowy był prowadzony formalnie, a czasami nawet faktycznie, tak od momentu przejęcia władzy w Izraelu przez Beniamina Netanjahu (2009), praktycznie przestał mieć miejsce. Amerykanie zawsze i na różne sposoby wspierali Tel Awiw, ale również konsekwentnie deklarowali gotowość uznania nowopowstałego państwa palestyńskiego (przy założeniu, że zostanie zawarty pokój między Izraelem i Palestyną) i stawiali się w roli mediatora w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Sytuacja zmieniła się w momencie przejęcia władzy przez Donalda Trumpa. Miało się wrażenie, że za jego rządów bliskowschodnia polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych była przedłużeniem polityki Państwa Żydowskiego. Donald Trump wycofał się z porozumienia z Iranem i to nie budziło to kontrowersji w Ammanie, ale już kolejne posunięcia amerykańskiej administracji z całą pewnością nie były dla władz Jordanii obojętne. Amerykanie zdecydowali się bowiem przenieść swoją ambasadę do Jerozolimy. Społeczność międzynarodowa zinterpretowała to jako uznanie praw Izraela do władania całym miastem. Było to podważenie międzynarodowego rozwiązania stanowiącego, że wschodnia część Jerozolimy będzie w przyszłości stolicą niepodległego państwa palestyńskiego. Zapowiedziana decyzja spotkała się ze zdecydowanym protestem króla Abdullaha II, który ostrzegał, że może ona wywołać „groźne reperkusje dla stabilności i bezpieczeństwa regionu”. Rzeczywiście w grudniu 2018 r. doszło do masowych protestów w samej Jordanii. Tysiące ludzi zdecydowało się wyjść na ulicę.Jeszcze bardziej problematyczne były kolejne posunięcia administracji Trumpa. Zaproponowany przez nią w styczniu 2020 r. plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu był zdecydowanie proizraelski i tym samym antypalestyński. Jego najbardziej kontrowersyjnym punktem był zapis mówiący, że Izrael rozciągnie swoją suwerenność nad częścią Zachodniego Brzegu (około 30%). Ten postulat był faktycznie legalizacją nielegalnego z punktu widzenia prawa międzynarodowego, żydowskiego osadnictwa. Jego realizacja w praktyce wysadzała również w powietrze projekt istnienia dwóch państw: żydowskiego i palestyńskiego. Niepodległa Palestyna byłaby kilkoma wyspami w morzu Państwa Żydowskiego. Przewidziane w planie finansowe wsparcie dla Palestyńczyków i projekt przekazania im fragmentów izraelskiej pustyni Negew w zasadzie jeszcze bardziej ich rozdrażnił.W tej sytuacji jordański monarcha Abdullah II nie mógł milczeć. Kiedy to w połowie 2020 r. pojawiły się propozycje realizacji projektu aneksji, Amman zaprotestował. W wywiadzie do niemieckiego Spiegla król Jordanii powiedział, że „gdyby Izrael dokonał aneksji Zachodniego Brzegu doprowadziłoby to do wielkiego konfliktu z Haszymidzkim Królestwem Jordanii". Mówiono o ograniczeniu skali kooperacji w dziedzinie bezpieczeństwa, możliwości zerwania umowy gazowej z Izraelem, a nawet nie wykluczano możliwości wypowiedzenia układu pokojowego z Izraelem.Oburzenie jordańskich władz wywołały również wydarzenia, do których dochodziło w kwietniu i maju 2021. Projekt wysiedlenia 13 palestyńskich rodzin z jerozolimskiej dzielnicy Sheikh Jarrah, ograniczenia wstępu na Wzgórze Świątynne wprowadzone dla muzułmanów, a później bombardowanie przez Tel Awiw Strefy Gazy wywołały reakcję władz w Ammanie. Do ministerstwa wezwano izraelskiego chargé d’affaires w Ammanie i zażądano od niego, by potępił izraelskie „ataki na wiernych” wokół kompleksu meczetu Al-Aksa. Sam król Abdullah II domagał się poszanowania przez Izrael prawa międzynarodowego chroniącego wolność wyznawania religii, a rząd jordański wydał oficjalne oświadczenie, w którym m. in. pisano: „to co robią izraelska policja i siły specjalne jest barbarzyńskie i musi być odrzucane i potępiane”.Także walki pomiędzy Hamasem a Izraelem mocno zaniepokoiły jordańskie władze. Wzywały one do natychmiastowego przerwania ognia i starały się prowadzić działania dyplomatyczne, których efektem byłaby deeskalacja konfliktu.Pozycję Ammanu eksponowała również administracja amerykańska. Amerykańscy i jordańscy urzędnicy wspólnie deklarowali „pilność deeskalacji i znaczenie zachowania historycznego status quo w świętych miejscach w Jerozolimie”. Amerykanie podkreślali również rolę Jordanii w tym regionie, a sekretarz stanu Antony Blinken tuż po ustaniu działań wojennych w Gazie spotkał się z królem Abdullahem II i zaznaczył, że działania władcy Jordanii „były niezbędne w osiągnięciu zawieszenia broni”.Wszystkie te posunięcia mogą sugerować, że Amman ma wpływ na wydarzenia za swoją zachodnią granicą. Jednak w praktyce rola Jordanii ograniczała się do podkreślania, że jest ona rzecznikiem sprawy palestyńskiej, zwolennikiem rozwiązania dwupaństwowego oraz obrońcą muzułmańskich świętych miejsc w Jerozolimie. Realne posunięcia rządu w Ammanie sprowadzały się do dyplomatycznych protestów i to o umiarkowanym wymiarze. Można także z dużą pewnością założyć, że mgliste zapowiedzi jordańskich władz niewyrażające zgody na potencjalną aneksję przez Izrael części Zachodniego Brzegu, nie byłby ostatecznie wprowadzone w życie.Kluczowa jest odpowiedź na pytanie: jaki wpływ na relacje amerykańsko-jordańskie ma tzw. sprawa palestyńska. Wydaje się, że niewielki. Oba państwa widzą wiele płaszczyzn do wzajemnej kooperacji. Amerykanie mają na Bliskim Wschodzie stabilnego i stałego sojusznika, a Jordania ma realne wsparcie od najpotężniejszego państwa na świecie.Stany Zjednoczone zdają sobie jednak również sprawę, że władze w Ammanie są w jakimś stopniu zakładnikiem kwestii palestyńskiej. Arabskie państwa i jordańska ulica wymaga od nich jasnych propalestyńskich deklaracji. Panuje jednak konsensus, że na nich właściwie może się kończyć zaangażowanie Jordańczyków. Poza tym Amerykanie starają się przy każdej okazji wspierać Jordanię podkreślając jej znaczenie jako rzecznika budowania pokojowych relacji izraelsko-palestyńskich oraz eksponując (często na wyrost) jej rolę jako mediatora w konflikcie.Pozytywne efekty mogą przynieść zmiany we władzach, do jakich doszło w USA i Izraelu. Proizraelskie działania poprzedniej administracji amerykańskiej stawiały władze jordańskie w bardzo niekomfortowej sytuacji. Przejęcie władzy przez Joe Bidena zdaniem części komentatorów daje nadzieję na bardziej wyważone stanowisko USA wobec konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Odsunięcie od władzy Beniamina Netanjahu może mieć również pozytywne konsekwencje. Ówczesny premier Izraela przyczyniał się do wzrostu napięć na linii Tel Awiw-Amman. Wszystko to daje nadzieję, że sprawa palestyńska przestanie być zarzewiem potencjalnych problemów w relacjach amerykańsko-jordańskich, a wtedy obie strony znów będą mogły o niej zapomnieć.

Nota

Wybory w Izraelu – neverending story

16.04.2021

23 marca 2021 w Izraelu odbyły się wybory do Knesetu. Były to czwarte wybory parlamentarne w ciągu ostatnich dwóch lat. Marcowe głosowanie nie było przełomowe. Polityczny pat wciąż istnieje, a możliwość stworzenia rządu jest bardzo mało prawdopodobna. Ostatnie lata doskonale obrazują problemy, z jakimi borykają się izraelskie elity polityczne.Izrael charakteryzuje się poważnym rozdrobieniem sceny politycznej. W Państwie Żydowskim mamy do czynienia z niskim progiem wyborczym – dziś wynosi on 3,25%. Tak niska wartość utrwala rozdrobienie partyjne. W poprzednich wyborach do parlamentu dostało się 8 ugrupowań politycznych, a po marcowych wyborach w parlamencie znajdzie się 13 partii politycznych. Reprezentują one wszystkie prądy ideologiczne oraz, co charakterystyczne dla Izraela, w skład Knesetu wchodzą również partie arabskie i ugrupowania ultrareligijne.Największą partią pozostanie prawicowy Likud z premierem Beniaminem Netanjahu (30 madatów), 17 miejsc w Knesecie będzie miała liberalna Jesh Atid Jaira Lapida, 9 posłów reprezentować będzie ultraordodoksyjną partię sefardyjskich Żydów – Szas, 8 mandatów mają Biało-Niebiescy Benny’ego Ganza, po 7 przedstawicieli mają: prawicowa Jamina Naftalego Benneta, lewicowa Partia Pracy, aszkenadyjski ultarortodoksyjny Zjednoczony Judaizm Tory oraz rosyjskojęzyczna Israel Beitenu Awigdora Liebermana. Jedno miejsce mniej (6) zdobyli politycy czterech ugrupowań: arabskiej Zjednoczonej Listy, skrajnie prawicowi religijni-syjoniści, prawicowa Nowa Nadzieja Gideona Sa’ara, lewicowa Merec, a najmniejszą reprezentację (4 parlamentarzystów) będzie miała islamistyczna, arabska Ra’am Mansura Abbasa.Jednak nie tylko rozdrobnienie partyjne wpływa na kłopoty z tworzeniem rządu. Obecną sytuację polityczną trzeba wyjaśnić podkreślając kilka elementów.Należy pamiętać, że premier Beniamin Netanjahu ma wyjątkowo duży negatywny elektorat. Ciążą na nim zarzuty korupcyjne i nadużycia władzy. W ciągu ostatnich kilku lat Izraelczycy wychodzili na ulice domagając się rozliczenia premiera. Okolicznością, która chroni lidera Likudu przed pociągnięciem do odpowiedzialności karnej jest fakt, że wciąż pełni urząd premiera (chociaż i tak podejmowane są próby prowadzenia wobec niego postępowania procesowego). Dla Netanjahu stanie na czele izraelskiego rządu to nie tylko kwestia władzyi prestiżu; to także sprawa jego wolności. Nie byłby on pierwszym izraelskim, prominentnym politykiem, który trawiłby do więzienia.Nie tylko izraelskie społeczeństwo ma dość władzy Bibiego. Nie „trawi” go znaczna część izraelskiej sceny politycznej. Do jego najbardziej zadeklarowanych przeciwników należą jego byli koalicyjni partnerzy: Awigdor Liberman, Benny Ganz, Jair Lapid, Naftali Bennet oraz jego były partyjny kolega Gideon Sa’ar. Każdy z nich kiedyś ufał Netanjahu i każdy z nich przekonał się, że jest się jego współpracownikiem tylko do momentu, kiedy jest to wygodne i korzystne dla lidera Likudu. Netanjahu i tych polityków dzielą więc nie tylko różnice ideowe, ale również osobiste antypatie.Jednak mimo tak ogromnego negatywnego elektoratu Netanjahu wciąż cieszy się poparciem znacznej części izraelskich wyborców. Podczas ostatniej kampanii wyborczej jego sztab podkreślał dwa spektakularne sukcesy izraelskiego premiera. Pierwszy dotyczył polityki zagranicznej. Izrael dzięki wsparciu administracji prezydenta USA Donalda Trumpa doprowadził o uregulowania stosunków dyplomatycznych z czterema państwami arabskimi. Porozumienia Abrahamowe zostały podpisane kolejno ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, Bahrajnem, Sudanem i Maroko. Było to niewątpliwe osiągnięcie. W kampanii wyborczej to Netanjahu był przedstawiany jako ojciec tego sukcesu.Może jeszcze bardziej spektakularne było jego dokonanie na scenie wewnątrzizraelskiej. To właśnie Izrael, za sprawą premiera, stał się światowym liderem w szybkości przeprowadzonej akcji szczepionkowej. Państwo Żydowskie zapewniło sobie wystarczającą liczbę dawek pozwalającą zaszczepić znaczną część społeczeństwa. By nie było wątpliwości, kto jest mężem opatrznościowym ratującym Izrael i jego gospodarkę, Netanjahu występował w reklamach propagujących kampanię szczepień.Polityczny pat w Izraelu spowodował jeszcze jedną, całkowicie wyjątkową sytuację. Okazało się, że na scenie politycznej pojawili się nowi kingmakerzy. Języczkiem uwagi stał się Naftali Bennet i Mansur Abbas. Formacje obu polityków nie zadeklarowały się jako stronnicy któregoś z obozów. O ich wsparcie zabiegał wiec i Likud i partie opozycyjne. O dziwo bliżej do Netanjahu było arabskiej partii islamistycznej niż prawicowemu ugrupowaniu Jamina. Bennet miał za sobą czas współpracy z premierem Netanjahu. Lider Jaminy, jak sądzę, nie miał z tego okresu dobrych wspomnień. Układ polityczny w Knesecie powodował jednak, że Bennet, który w Knesecie miał jedynie 7 mandatów, zaczął marzyć o stanowisku premiera.Ostatecznie prezydent Re’uwen Riwlin dał Beniaminowi Netanjahu możliwość stworzenia rządu. Jak można było się spodziewać, misja lidera Likudu zakończyła się fiaskiem. Prezydentowi nie pozostało nic innego jak wskazać Jaira Lapida, lidera Yesh Atid - drugiej co do wielkości partii w izraelskim parlamencie. Lapid zdawał sobie sprawę, że jedyną możliwością stworzenia rządu jest powstanie koalicji, w której skład wchodziłyby formacje prawicowe, centrowe i lewicowe, politycy religijni i zwolennicy świeckiego państwa, parlamentarzyści liberałowie oraz ci, którzy deklarują się jako socjaliści. Rząd, który miałby powstać, byłby wyjątkowo (nawet jak na warunki izraelskie) niespójny jeśli chodzi o ideologię i w zasadzie łączyłaby go jedynie chęć odsunięcia od władzy Beniamina Netanjahu.Niemniej jednak rozmowy między liderami opozycji mogły przynieść efekt w postaci utworzenia koalicyjnego gabinetu. Gdy wydawało się to prawdopodobne, najpierw doszło do zamieszek żydowsko-arabskich w samym Izraelu, a od 10 maja do otwartego konfliktu pomiędzy Izraelem a rządzącym w Strefie Gazy Hamasem. 14 maja Nafatali Bennet wycofał się z rozmów z Lairem Lapidem i zdecydował, że w tej sytuacji powinien powstać rząd jedności narodowej. Sam Lapid oświadczył, że nadal będzie próbował skonstruować nowy gabinet, ale szanse na jego stworzenie znacznie zmalały. Znów na horyzoncie majaczy wizja nowych wyborów.Jednak ich wynik może ponownie otworzyć drogę do kolejnego rządu z Beniaminem Netanjahu. Nieprzejednana postawa Bibiego w walce z Hamasem znów przysparza mu zwolenników. Dla dużej części Żydów to właśnie on był, jest i pewno będzie gwarantem ich bezpieczeństwa.Może się okazać, że w Izraelu są tylko dwie możliwości – niekończące się wybory lub rząd Beniamina Netanjahu. Dla dużej części Izraelczyków oba scenariusze są tak samo niedobre.

Nota

Aneksja Zachodniego Brzegu przez Izrael – czy to w ogóle jest możliwe?

22.03.2021

1 lipca 2020 r. izraelski rząd miał ogłosić szczegóły planu aneksji części Zachodniego Brzegu. Nic takiego nie nastąpiło. Dlaczego?Zachodni Brzeg obok Jerozolimy Wschodniej, Strefy Gazy, półwyspu Synaj i Wzgórz Golan został zajęty przez wojska izraelskie w trakcie wojny sześciodniowej (1967). Społeczność międzynarodowa zareagowała na zmiany graniczne. Rezolucja nr 242 Rady Bezpieczeństwa przewidywała wycofanie izraelskich wojsk z terenów zajętych w wyniku wojny.Władze w Tel Awiwie nigdy nie spełniły tego żądania. Ostatecznie po podpisaniu porozumienia pokojowego z Egiptem Izrael zdecydował się oddać Kairowi zajęty w 1967 r. Półwysep Synaj. Mimo prowadzonych rokowań pokojowych z innymi państwami regionu nie doszło do innych zmian granicznych. Państwo Żydowskie twierdziło, że w zasadzie zrealizowało zapisy rezolucji Rady Bezpieczeństwa. W jej tekście nie znalazła się bowiem informacja, że Izrael ma wycofać się ze wszystkich zajętych obszarów, a przecież już zdecydował się opuścić Półwysep Synaj.Upadek dwubiegunowego świata dał również nadzieję na trwały pokój na Bliskim Wschodzie. W 1994 r. doszło do podpisania porozumienia pokojowego pomiędzy Izraelem a Jordanią, a negocjacje izraelsko-palestyńskie doprowadziły do powstania Autonomii Palestyńskiej. Tel Awiw zdecydował się przekazać nowo powstałej Autonomii władzę nad Strefą Gazy i częścią obszaru Zachodniego Brzegu. Do ostatecznego pokoju między dwoma skonfliktowanymi narodami miało dojść przed końcem stulecia. Niestety rozpoczęte w lipcu 2000 r. negocjacje w Camp David skończyły się fiaskiem. Od tamtego czasu spór izraelsko-palestyńskich cały czas się zaostrzał.Tuż po zajęciu Zachodniego Brzegu rozpoczął się proces osiedlania się Żydów na tym obszarze. Żydowskie osadnictwo rozwijało się bez względu na to, czy w Tel Awiwie rządy sprawowały gabinety lewicowe czy też prawicowe. Z każdym rokiem przybywało nowych osadników. Duża ich część traktowała swoją obecność na terenie Judei i Samarii (tak w nomenklaturze izraelskie nazywają się te tereny) jako misję, której wypełnienie polecił im sam Bóg.Żydowskie osiedla powstawały z reguły na obszarach strategicznych, tuż przy ujęciach wody. Władze w Tel Awiwie ze zrozumieniem przyjmowały decyzję swych obywateli często podejmując działania, które miały wspierać nowych żydowskich mieszkańców tych obszarów. System ulg, subwencji i dotacji miał skłaniać nowych osadników do decyzji o zamieszkaniu na terenie Zachodniego Brzegu.Najlepiej o rozwoju osadnictwa mówią liczby. W 1972 r. było około 1500 osadników, w 1982 r., już około 22 tys., dziesięć lat później 105,5 tys., a na początku tego wieku ich liczba się podwoiła. W 2010 r. na Zachodnim Brzegu mieszkało już 311 tys. Żydów, a w zeszłym roku (2019) ponad 441 tys. Status prawny osadników żydowskich nie różni się od pozycji prawnej mieszkańców Izraela. Wszyscy oni są obywatelami państwa i mają te same prawa co ich rodacy mieszkający w uznanych przez społeczność międzynarodową granicach państwa.Mimo dużej liczby Żydów na obszarze Zachodniego Brzegu izraelskie władze nie zdecydowały się na aneksję jakiejkolwiek jego części. Rząd w Tel Awiwie nie wahał się podjąć takiej decyzji w stosunku do Wschodniej Jerozolimy. W 1980 r. oficjalnie włączono tę część miasta w granice Państwa Żydowskiego. Wśród izraelskich polityków, przede wszystkim prawicowych, zdarzali się tacy, którzy gotowi byli anektować także obszar Zachodniego Brzegu (albo jego części). Jednak mainstream nie godził się na takie rozwiązanie. Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy do władzy doszedł Beniamin Netanjahu.Lider Partii Likud poszukując potencjalnych wyborców starał się przekonać do siebie Izraelczyków o prawicowo-narodowych poglądach. W kilku ostatnich latach przekonywał ich deklarując gotowość włączenia części Zachodniego Brzegu w skład Państwa Żydowskiego.Sytuacja międzynarodowa, z punktu widzenia Izraela, była sprzyjająca. Państwa regionu miały swoje poważne problemy i koncentrowały się na innych kwestiach, a administracja amerykańska była wyjątkowo przychylna. To za rządów Donalda Trumpa Stany Zjednoczone zdecydowały się przenieść swoją ambasadę do Jerozolimy, a sekretarz stanu Mike Pompeo w listopadzie 2019 r. twierdził, że zajęcie części Zachodniego Brzegu przez Izrael nie byłoby niezgodne z prawem międzynarodowym.Plan aneksji został też przewidziany w przygotowanym w styczniu 2020 r. przez Amerykanów planie pokojowym dla Bliskiego Wschodu. Jednym z jego podstawowych zapisów była zgoda na zajęcie części Zachodniego Brzegu.Wydawało się, że nic nie stanie na przeszkodzie w realizacji tego posunięcia. Nawet podpisana w kwietniu 2020 r. umowa koalicyjna tworząca nowy rząd pod przywództwem Beniamina Netanjahu zakładała, że 1 lipca zapadnie decyzja o poszerzeniu granic Izraela.Rząd w Tel Awiwie nie zdecydował się jednak na taki ruch. Co stanęło na przeszkodzie? Złożyło się na to kilka powodów.Trzeba pamiętać, że lider Likudu Beniamin Netanjahu postulat aneksji podnosił przede wszystkim podczas kampanii wyborczej. Premier starał się pozyskać prawicowych wyborców, których znaczna część jest mieszkańcami osad. Netanjahu zdawał sobie sprawę, że trudno będzie zdobyć głosy centrowo i lewicowo zorientowanych Izraelczyków. Poza tym zwycięstwo w wyborach było dla niego czymś więcej niż możliwością kontynuacji swojej polityki. Dawało ono również nadzieję, że opóźni ono toczone przeciwko niemu postępowania sądowe. Za korupcje, nadużycia zaufania i defraudacje grozi mu bowiem do dziesięciu lat więzienia.Likud wygrał wybory. Stworzył koalicję jedności narodowej. Netanjahu został premierem. Podstawowe cele zostały osiągnięte. Presja na realizację projektu aneksji osłabła.Równie ważnym powodem odroczenia decyzji o aneksji było stanowisko Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie pomysł aneksji pojawił się w planie pokojowym Donalda Trumpa (styczeń 2020), ale konkretna decyzja miała zależeć od „zapalenia zielonego światła” przez administrację prezydenta Trumpa. Minister obrony i przywódca koalicyjnej partii Biało-Niebiescy Benny Ganz uzasadniając decyzję o przesunięciu terminu aneksji powołał się na brak jednoznacznego wsparcia takiego posunięcia ze strony USA. Jednak nawet gdyby Amerykanie czytelnie poparli projekt, Netanjahu i tak mógłby się wstrzymać. Premier Izraela zdawał sobie sprawę, że wybory w Stanach Zjednoczonych mógł wygrać Joe Biden (co zresztą miało miejsce), a kandydat Demokratów wcale nie był takim zapalonym zwolennikiem aneksji. Netanjahu nie zamierzał zaczynać współpracy z nowym lokatorem Białego Domu od niepotrzebnego napięcia. Wsparcie USA jest Izraelowi potrzebne przede wszystkim w rywalizacji z Iranem. Podstawowym celem premiera Netanjahu jest przekonanie amerykańskiej administracji do twardego kursu wobec Teheranu.Tel Awiwowi nie zależało również na antagonizowaniu krajów arabskich. Nigdy wcześniej w historii Izrael nie miał tak dobrych relacji z krajami arabskimi. W 2020 r. zostały podpisane porozumienia „o normalizacji” ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, Bahrajnem i Sudanem. Znaczenie ociepliły się również relacje z najważniejszym państwem regionu – Arabią Saudyjską. Tel Awiw i Rijad dzieli wiele, ale zbliża je wspólna niechęć do Iranu.Decyzja o aneksji mogłaby wpłynąć negatywnie na obraz Izraela w regionie. Tym bardziej, że Jordania i Egipt (dwa sąsiednie państwa, które podpisały porozumienie pokojowe z Izraelem) bardzo krytycznie oceniają potencjalne posunięcie rządu w Tel Awiwie. Król Jordanii Abdullah nie wahał się nawet zapowiedzieć, że gdyby Izrael dokonał aneksji Zachodniego Brzegu, doprowadziłoby to do wielkiego konfliktu z Haszymidzkim Królestwem Jordanii. Tel Awiw nie może lekceważyć słów jordańskiego monarchy. Pomoc sąsiada jest mu potrzebna przede wszystkim w zakresie zapewniania bezpieczeństwa. Możliwe byłoby również zawieszenie, a może nawet wypowiedzenie izraelsko-jordańskiej umowy gazowej.Na decyzję Netanjahu miała również wpływ opozycja państw Unii Europejskiej. Prawdopodobnie nie doszłoby jednak do jakiś wymiernych antyizraelskich działań podjętych przez organy Unii. Wprawdzie zapowiedziano wykluczenie Izraela z programów takich jak Horyzont 2020 i Erasmus+ czy restrykcje wobec produktów pochodzących z terytoriów okupowanych, ale, jak wiadomo, niełatwe jest przyjęcie tego rodzaju decyzji. Wymagają one jednomyślności państw. Część krajów uważanych za proizraelskie (np. Republika Czeska, Węgry) z całą pewnością by ich nie poparło.Nie jest jednak wykluczone, że niektóre państwa mogłyby zdecydować się na jakieś dyplomatyczne działania (np. Belgia, Hiszpania, Francja, Irlandia, Luksemburg, Szwecja). Izraelskie plany skrytykowały oficjalnie najważniejsze kraje Unii: Niemcy, Francja, a nawet Wielka Brytania. Premier Boris Johnson nie wahał się nawet stwierdzić, że aneksja ostatecznie zaszkodzi Izraelowi i uniemożliwi mu osiągnięcie „dalekosiężnych celów”. Negatywne były również reakcje niektórych społeczeństw państw unijnych. Z całą pewnością wzmocniłby się ruch BDS propagujący bojkot towarów izraelskich.Aneksja mogłoby też wpłynąć na postawę organizacji międzynarodowych. Zgromadzenie Ogólne przyjęłoby rezolucję potępiającą Tel Awiw i nie byłoby to zaskoczeniem. Organy ONZ niejednokrotnie wyrażały się krytycznie wobec postępowania Izraela. Możliwe byłoby też rozpoczęcie oficjalnego śledztwa przez Międzynarodowy Trybunał Karny. Nie miałoby ono wymiernego znaczenia, ale z pewnością nie wpłynęłoby pozytywnie na wizerunek Izraela w świecie.Nie do przewidzenia są również reakcje Palestyńczyków. Władze Autonomii groziły zawieszeniem współpracy w kwestiach bezpieczeństwa (co zresztą na pewien czas miało miejsce), a nawet rozwiązaniem struktur samej Autonomii. Z całą pewnością przysporzyłoby to poważnych problemów Tel Awiwowi. W jakimś zakresie (trudnym do przewidzenia) byłby on obciążony obowiązkiem zabezpieczenia usług komunalnych takich jak np. organizacja oświaty czy służby zdrowia.Poza tym doszłoby do eksplozji społecznego niezadowolenia. Nie należałoby się jednak spodziewać niczego więcej niż masowych demonstracji, podczas których palonoby izraelskie flagi. Pojawiają się jednak głosy, że nie można wykluczyć dużo poważniejszych reakcji palestyńskiego społeczeństwa. Mówi się nawet o wybuchu kolejnej intifady. Jest to mało prawdopodobne, ale nie da się do końca przewidzieć reakcji społecznych, tym bardziej tak sfrustrowanego narodu, jak palestyński. Niewykluczone są również protesty na terytorium samego Izraela. Mogłyby się zaktywizować środowiska lewicowe i propokojowe, a także arabscy obywatele Państwa Żydowskiego.Zasadne wydaje się też pytanie, czy aneksja części Zachodniego Brzegu jest Izraelowi do czegokolwiek potrzebna. Na tym obszarze Państwo Żydowskie realizuje swoje interesy. Rozwija się żydowskie osadnictwo, zagospodarowana jest pochodząca stamtąd woda, budowana jest potrzebna do życia osadników infrastruktura, która utrudnia zresztą funkcjonowanie mieszkającym tam Palestyńczykom. Izrael realizuje politykę faktów dokonanych. Po co więc drażnić społeczność międzynarodową takim spektakularnym działaniem, jakim jest formalna aneksja. Lepiej cicho i konsekwentnie kontynuować swoją politykę.Izrael prawdopodobnie nie zdecyduje się na rozciągnięcie swojego władztwa na część Zachodniego Brzegu, ale nawet brak takiego działania nic nie zmienia w kontaktach z Palestyńczykami. Pokój między dwoma zwaśnionymi narodami jest już w zasadzie niemożliwy. Umiera również koncepcja dwupaństwowa. Może świat w nią wciąż wierzy, ale tę wiarę podziela coraz mniej Izraelczyków i Palestyńczyków. Nie pierwszy raz zdarza się, że marzenia o lepszym świecie zastąpione są Realpolitik, w którym silniejszy ustala reguły gry.

Nota

Relacje amerykańsko-palestyńskie – czy to już koniec?

23.08.2020

Palestyńczycy są narodem, który wciąż walczy o niepodległość. Po decyzji Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 1947 r., na terenach administrowanej przez Brytyjczyków Palestyny miały powstać dwa państwa: żydowskie i arabskie. Powstało tylko to pierwsze.Przegrana wojna w 1948 r. oraz zwycięska dla Izraela wojna sześciodniowa (1967) spowodowały, że cały obszar historycznej Palestyny został zajęty przez Izraelczyków. Jego arabscy mieszkańcy (szczególnie ci z Zachodniego Brzegu Jordanu i Strefy Gazy) nigdy nie pogodzili się z tym faktem.Już na początku lat 60. XX w. narodził się współczesny palestyński ruch narodowo-wyzwoleńczy. W dwubiegunowym świecie palestyńskie organizacje uzyskały wsparcie bloku wschodniego. Na wiele lat zdeterminowało to ich polityczne działania. Palestyńczykom, mimo nieprzychylnej postawy Amerykanów, udało się uzyskać międzynarodowe uznanie. Organizacja Wyzwolenia Palestyny (OWP) otrzymała status obserwatora ONZ, a w 1976 r. została pełnoprawnym członkiem Ligi Państw Arabskich.W konflikcie arabsko-izraelskim Waszyngton wspierał Izraelczyków i mimo nieśmiałych prób kontaktów, administracja amerykańska była nieprzychylnie nastawiona do OWP, uznając ją za organizację terrorystyczną. Waszyngton jednak zauważał konieczność rozwiązania kwestii palestyńskiej. Dlatego wynegocjowane przy udziale Amerykanów warunki pokoju Izraela z Egiptem zakładały stworzenie na obszarach zajętych przez Izraelczyków palestyńskiej autonomii.Nic takiego się nie stało. Nadzieję na zmiany przyniósł dopiero rozpad dwubiegunowego świata. Palestyńczycy stracili dotychczasowego rzecznika – ZSRR. W tym samym czasie część izraelskiego establishmentu zdała sobie sprawę, że trzeba usiąść do stołu rokowań. Pierwsza palestyńska intifada (1988) przekonała lewicowych izraelskich polityków, że nie można dalej ignorować niepodległościowych roszczeń palestyńskich. Gdy władzęw Państwie Żydowskim przejęła Partia Pracy, doszło do tajnych izraelsko-palestyńskich rokowań. Nie uczestniczyły w nich Stany Zjednoczone, ale postanowiły one firmować zawarte porozumienie. W 1993 r. w Camp David doszło do podpisania Deklaracji Zasad – agendy przyszłej izraelsko-palestyńskiej umowy pokojowej.Od tego czasu USA stały się rzecznikiem izraelsko-palestyńskiego procesu pokojowego. Waszyngton przekonywał władze w Tel Awiwie, by na części zajętych w 1967 r. ziem palestyńskich utworzono Autonomię Palestyńską. Także za sprawą Amerykanów postępowały dalsze rozmowy. Ich finał, który miał zakończyć trwający dziesięciolecia konflikt, miał mieć miejsce w Camp David. W 2000 r. Bill Clinton zaprosił do posiadłości amerykańskich prezydentów izraelskiego premiera Ehuda Baraka oraz lidera Palestyńczyków – Jasira Arafata.Pilotowane przez Amerykanów rozmowy zakończyły się fiaskiem. W 2000 r. rozpoczęła się II intifada, która zgasiła resztkę nadziei na pokój. I potem pojawiły się jeszcze pokojowe inicjatywy np. tzw. Mapa Drogowa (USA miały wspólnie z ONZ, Unią Europejską i Rosją stworzyć warunki do osiągnięcia porozumienia) czy rozmowy w Annapolis (2007). Jednak efekty wszystkich inicjatyw były znikome.Amerykańska administracja nie była bowiem w stanie przekonać swojego bliskowschodniego sojusznika do jakichkolwiek zmian. Niemiej jednak pewne pozostawało, że Stany Zjednoczone stoją oficjalnie na stanowisku zaakceptowanym przez społeczność międzynarodową. Konflikt izraelsko-palestyński można rozwiązać tylko w efekcie dialogu pomiędzy dwoma zwaśnionymi stronami. Jego celem miało być utworzenie państwa palestyńskiego. Zmiany graniczne, akceptacja żydowskiego osadnictwa oraz problem uchodźców palestyńskich miał być rozwiązany na drodze porozumienia pomiędzy Izraelem a Palestyną.Oczywiście Amerykanie nie byli bezstronnym graczem – zwykle reprezentowali interes Izraela. W 2011 r. USA zablokowały palestyńskie starania o pełne członkostwo w ONZ. Rok później w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ głosowały przeciwko rezolucji uznającej Palestynę za nieczłonkowskie państwo-obserwatora (non-member observer state). Jak się okazywało, Tel Awiw nie zawsze mógł liczyć na poparcie Stanów Zjednoczonych. W grudniu 2016 r. USA nie zdecydowały się zawetować rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ uznającej izraelskie osadnictwo za nielegalne. Rezolucja wzywała Izrael do natychmiastowego i całkowitego wstrzymania budowy nowych osiedli na okupowanych terenach palestyńskich, w tym w Jerozolimie Wschodniej. Mocno akcentowano w niej też, że osiedla żydowskie są pozbawione mocy prawnej i stanowią rażące pogwałcenie prawa międzynarodowego.Nie wszyscy w USA uznali, że wstrzymanie się od głosu przedstawiciela USA w Radzie Bezpieczeństwa było właściwe. Wyraźnie skrytykował je nowy prezydent-elekt Donald Trump. Podkreślił on konieczność wspierania Izraela.Rzeczywiście polityka Donalda Trumpa to pasmo decyzji, które wyrażają poparcie dla Izraela. Jeszcze na początku prezydentury Trumpa stosunki amerykańsko-palestyńskie można było określić jako dobre. Nowy prezydent czterokrotnie spotkał się ze swoim odpowiednikiem z Autonomii Palestyńskiej Mahmudem Abbasem, Już jednak w 2017 r. zareagował on wyraźnym sprzeciwem wobec projektu skierowania przez Palestynę pozwu do Międzynarodowego Trybunału Karnego przeciwko żydowskiemu osadnictwu. Później administracja amerykańska tylko umocniła swój proizraelski kurs. W maju 2018 r. USA zdecydowały się przenieść swoją ambasadę do Jerozolimy. Odebrane zostało to jako faktyczna zgoda na aneksję wschodniej części miasta. Nie może dziwić, że ta decyzja spotkała się z wyraźnym sprzeciwem Palestyńczyków.Palestyńskie władze zaczęły podważać amerykański mandat jako mediatora. Poza tym w zasadzie zamrożono kontakty polityczne. Wyraźnie widoczne było to podczas wizyty wiceprezydenta Mike’a Pence’a na Bliskim Wschodzie w styczniu 2018 r. Żaden z przedstawicieli rządu w Rammalah nie spotkał się z amerykańskim politykiem.Władze palestyńskie odmówiły również udziału w promowanych przez USA rozmowach z Izraelem. Waszyngton na tę decyzję zareagował zamknięciem we wrześniu 2018 r. misji OWP w Waszyngtonie.Amerykanie w swojej proizraelskiej postawie posuwali się jeszcze dalej. W listopadzie 2019 roku sekretarz stanu USA Mike Pompeo ogłosił, że izraelskie osadnictwo na Zachodnim Brzegu Jordanu nie jest sprzeczne z prawem międzynarodowym, a 28 stycznia 2020 prezydent USA Donald Trump przedstawił plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu.Zakładanym celem amerykańskiej inicjatywy było doprowadzenie do ostatecznego zakończenia konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Jednak w praktyce amerykańska administracja reprezentowała tylko i wyłącznie interesy izraelskie. Akceptowała ona zajęcie przez Tel Awiw wschodniej Jerozolimy, pozwalała na aneksję około 30% Zachodniego Brzegu (największe izraelskie osiedla oraz Dolina Jordanu). Palestyńczykom Amerykanie obiecywali poszatkowane, zdemilitaryzowane państwo, dwa skrawki pustyni Negew, stolicę na przedmieściach Jerozolimy i 50 mld wsparcia, ale tylko wtedy gdy zgodzą się oni na zaproponowane warunki: wycofanie pozwów złożonych przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym i wyrzeczenie się roszczeń wobec Izraela.Nikt w Palestynie poważnie nie myśli o zaakceptowaniu tego rozwiązania. Jeszcze przed ogłoszeniem planu, władze Autonomii Palestyńskiej zapowiedziały swój sprzeciw. Przy różnych okazjach palestyńscy liderzy powtarzali swoje stanowisko. Zaraz po ogłoszeniu planu, prezydent Mahmud Abbas na spotkaniu Ligii Państw Arabskich odpowiedział „tysiącem nie” na propozycję prezydenta USA i mówił, że nigdy nie zgodzi się na uznanie Wschodniej Jerozolimy za część Izraela. W historii mojego rządzenia nie będzie odnotowane, że zrezygnowałem z Jerozolimy– stwierdził palestyński przywódca.Kilka dni później przed Radą Bezpieczeństwa ONZ palestyński lider mówił: to naprawdę jest szwajcarski ser. Kto z was zaakceptuje podobny stan i warunki? Ta umowa, Panie i Panowie, obejmuje umocnienie okupacji i wzmocnienie reżimu apartheidu, o którym myśleliśmy, że już dawno się go pozbyliśmy.Tuż po ogłoszeniu planu, władze palestyńskie zamanifestowały swój wyraźny sprzeciw – zerwały stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi. Prezydent Abbas dodatkowo zapowiedział, że Palestyna nie będzie współpracowała z USA nawet w kwestiach dotyczących bezpieczeństwa. Jego nieprzejednane stanowisko cieszy się poparciem ludności palestyńskiej. Większość Palestyńczyków (około 2/3) popiera politykę władz Autonomii Palestyńskiej i sprzeciwia się powrotowi do negocjacji z USA.Napięcia w relacjach amerykańsko-palestyńskich mają również poważny wpływ na finanse Autonomii Palestyńskiej. USA były najpoważniejszym donatorem Palestyńczyków. Jednak już w styczniu 2018 r. Waszyngton zamroził wpłaty dla Agendy Narodów Zjednoczonych dla Pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie (UNRWA) w wysokości 65 mln dol., a w marcu tego samego roku prezydent Trump podpisał ustawę ograniczającą pomoc dla Palestyny. Amerykanie żądali, by władze Autonomii zaprzestały świadczeń na rzecz palestyńskich terrorystów i ich rodzin.Za tymi decyzjami szły kolejne ograniczenia wsparcia dla Palestyńczyków. Jeszcze tego samego roku ograniczono finansowanie różnych projektów humanitarnych adresowanych do Palestyńczyków prowadzonych przez Amerykańską Agencją ds. Rozwoju Międzynarodowego. Wszystkie te działania mają katastrofalny wpływ na stan palestyńskiego budżetu.Jaka będzie przyszłość amerykańsko-palestyńskich relacji?Z jednej strony, dla władz palestyńskich współpraca z Amerykanami jest koniecznym warunkiem ich egzystencji, z drugiej jednak, nie mogą sobie one pozwolić na rezygnację ze swoich najważniejszych postulatów w rozmowach z Izraelem.Na stan amerykańsko-palestyńskich stosunków wpływ będzie miało kilka czynników. Po pierwsze, kluczowa będzie postawa Amerykanów wobec jednego z najważniejszych postulatów Planu Stulecia – aneksji przez Izrael części Zachodniego Brzegu. Miała ona nastąpić 1 lipca 2020 r. Nic takiego się nie stało. Waszyngton ostatecznie nie zdecydował się zapalić zielonego światła.Po drugie, istotny będzie dalszy przebieg kampanii wyborczej w USA. Prezydent Trump może bowiem zdecydować się spełnić żądania wpływowych ewangelikalnych środowisk, które bez zastrzeżeń wspierają Izrael. Konsekwentna realizacja warunków amerykańskiego Planu dla Bliskiego Wschodu pogrzebie nadzieje na wznowienie amerykańsko-palestyńskiego dialogu. Oczywiście nie bez znaczenia będzie również wynik wyborów prezydenckich. Zwycięstwo kandydata demokratów daje nadzieję na zmianę stronniczego podejścia USA do konfliktu izraelsko-palestyńskiego.Po trzecie, ważne będzie stanowisko świata wobec amerykańskich propozycji. Dziś zarówno Europa, jak i większość państw Bliskiego Wschodu wspiera Palestyńczyków. Rządy państw Unii żądają zaprzestania izraelskich planów aneksji Zachodniego Brzegu, a król Jordanii stwierdził nawet, że taka decyzja groziłaby „wielkim konfliktem”.Przyszłość amerykańsko-palestyńskich relacji jest niepewna. Amerykańska wizja rozwiązania izraelsko-palestyńskiego sporu nie zostanie zaakceptowana przez palestyńskie władze i palestyńską ulicę. Palestyńczycy liczą na to, że świat nie zapomni o ich prawachi będzie wywierał presję na Waszyngton. Dużo będzie zależało od intensywności nacisków oraz od wyniku wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Zwycięstwo Donalda Trumpa oddala nadzieję na powrót do amerykańsko-palestyńskiego dialogu, wygrana Joe Bidena daje nadzieję. Oby nie okazała się ona płonna. Historia Palestyńczyków usiana jest niespełnionymi nadziejami.

Nota

Koalicja „zgody narodowej” – izraelski system wyborczy i jego znaczenie dla współczesnego Izraela

16.07.2020

Izrael jest demokracją parlamentarną. Obywatele tego państwa posiadają prawa wyborcze, które gwarantują im możliwość wyłaniania władzy ustawodawczej. Ta zaś, podobnie, jak we wszystkich demokracjach, konstruuje rząd.Niektóre państwa na świecie tworzą takie systemy wyborcze, które ułatwiają powoływanie do życia władz wykonawczych. Izrael do nich nie należy. Prawo wyborcze Państwa Żydowskiego zakłada, że wszyscy obywatele powyżej 18 roku życia mogą głosować na partie polityczne wystawiające kandydatów na członków 120-osobowego Knesetu. Już na tym etapie mamy do czynienia z bardzo istotną regulacją, która ma przełożenie na konkretne składy osobowe władz tego państwa. W Izraelu nie głosuje się na kandydatów, tylko na partyjne listy wyborcze. To władze partii decydują o ich składzie. Ci, którzy znajdują się na ich czele mają szanse na wybór. Ci z dalszych miejsc mogą jedynie liczyć, że w przyszłych wyborach znajdą się wreszcie na miejscach „biorących”.Taki system wyłaniania parlamentarzystów w praktyce wzmacnia liderów partii. Są to na ogół charyzmatyczne postacie o silnych charakterach.Drugim istotnym czynnikiem wpływającym na trudności z formułowaniem stabilnych rządów jest niski próg wyborczy. Obecnie wynosi on 3,25% (do 2015 było to 2%). Tak niski próg wyborczy w praktyce powoduje, że w Knesecie znajduje się zawsze co najmniej kilka formacji politycznych.Kolejną przyczyną utrudniającą wybór rządu jest rozdrobnienie izraelskiej sceny politycznej. W Izraelu nie ma formacji, która obsadzałaby większość miejsc w parlamencie. Do 1977 r. na scenie politycznej tego państwa dominowały partie lewicowe. Później miała miejsce rywalizacji pomiędzy socjalistyczną Partią Pracy a prawicowym Likudem. Żadna z nich nie przekroczyła 50% głosów ale były to zawsze silne parlamentarne reprezentacje. Dzisiaj dwie największe formacje obsadzają po około 30% miejsc w Knesecie.Poza tym trzeba podkreślić, że izraelska scena polityczna jest wyjątkowo silnie zantagonizowana. W tym państwie są takie partie, które nigdy nie będą z sobą współpracowały. Dziś trzecią siłą w parlamencie jest Zjednoczona Lista (15 miejsc). Jest to partia arabska. Nigdy w historii tego państwa przedstawiciele którejkolwiek formacji arabskiej nie wchodzili w skład rządu. Wydaje się, że nie nastąpi to w najbliższej przyszłości. Każda koalicja musi się więc liczyć z tym, że arabscy członkowie Knesetu będą zawsze w opozycji.* * *Wszystkie wyżej opisane przyczyny mocno wpłynęły na aktualną sytuację polityczną w Izraelu. Zamieszanie polityczne zaczęło się od kryzysu rządowego spowodowanego brakiem porozumienia koalicji w sprawie ustawy mającej na celu objęcie ultraortodoksyjnych wyznawców judaizmu obowiązkiem służby wojskowej. Nowe wybory zarządzono na kwiecień 2019 roku.Rozpoczętą kampanię zdominowała kwestia zarzutów, jakie ciążyły na izraelskim premierze Beniaminie Netanjahu. Jest on podejrzewany o trzy przestępstwa: korupcję, nadużycie władzy oraz defraudację. Grozi mu za do 10 lat więzienia. Najważniejsza opozycyjna siła Niebiesko-Biali postulowała rozliczenie premiera. Pozbawienie Likudu władzy dawało taką możliwość. Beniamin Netanjahu mógł uniknąć odpowiedzialności, ale musiał pozostać u steru rządu. Dlatego dla niego wynik wyborów był nie tylko politycznym być albo nie być. Wszystkie starania premiera Izraela szły w kierunku prezentacji swojej sprawności politycznej. A odnosił niewątpliwe sukcesy. Podkreślał swoją zażyłość z prezydentem USA Donaldem Trumpem. Amerykanie przenieśli swoją ambasadę z Tel-Awiwu do Jerozolimy, zaakceptowali aneksję syryjskich Wzgórz Golan, a sekretarz stanu Mike Pompeo w listopadzie 2019 r. stwierdził, że żydowskie osady nie są sprzeczne z prawem międzynarodowym.Okazało się, że wybory z kwietnia 2019 r. ujawniły polityczny pat. Obie największe partie uzyskały po 35 mandatów. Stabilnej rządowej koalicji nie udało się ja stworzyć ani Beniaminowi Netanjahu ani Benny Gancowi – liderowi Niebiesko-Białych. Prezydent Izraela Re'uwen Riwlin nie miał wyboru i musiał wskazać kolejny termin głosowania. Odbyło się ono we wrześniu 2019 r. i też nie przyniosło rozstrzygnięcia. Wygrali je Niebiesko-Biali zdobywając 33 miejsca w Knesecie. Likud wprowadził do niego 32 parlamentarzystów. Jednak i tym razem nie udało się żadnej z sił stworzyć rządu. Trzeba było próbować po raz trzeci. W marcu 2020 r. Izraelczycy ponownie poszli do urn. Wyniki głosowania niewiele różniły się od poprzednich, tym razem Likud obsadził 36 miejsc a Niebiesko-Biali o 3 mniej.Wszyscy zrozumieli, że polityczny pat mogła zakończyć jedynie koalicja dwóch największych partii. Ich liderzy zdecydowali się stworzyć rząd jedności narodowej. Nie obyło się bez społecznych sprzeciwów. Cześć wyborców Niebiesko-Białych demonstrowało na ulicach (były to interesujące demonstracje, ponieważ Izraelczycy z uwagi na pandemię koronawirusa utrzymywali obowiązujący dystans społeczny).Rozmowy koalicyjne były wyjątkowo trudne. Nie ułatwiał ich fakt, że to właśnie Benny Ganc był jednym z najbardziej zadeklarowanych zwolenników ukarania premiera Netanjahu. W efekcie negocjacji zawarto umowę koalicyjną.Umowa regulowała najistotniejsze kwestie dla współczesnego Izraela czyli np. planowanej aneksji części Zachodniego Brzegu czy powoływanie ultraortodoksów do służby wojskowej. Zakłada ona również rotacyjne sprawowanie urzędu premiera. Przez pierwsze półtora roku będzie nim Beniamin Netanjahu, po nim urząd obejmie Benny Ganc. Charakterystyczną cechą umowy jest również stworzenie zawiłego systemu wzajemnych gwarancji, który ma zabezpieczać realizację zapisów porozumienia.Powołanie do życia gabinetu jedności narodowej nie jest nowym rozwiązaniem w historii Izraela. W 1984 r. doszło do stworzenia rządu, który powołały do życia dwa zantagonizowane partie: Partia Pracy i Likud. Po następnych wyborach także skonstruowana została koalicja „zgody narodowej”. Liderzy największych partii decydowali się zbudować taką Radę Ministrów w sytuacji kiedy nie udawało się stworzyć innej, nawet kruchej, ideowo bliższej, koalicji rządowej.Historia poprzednich gabinetów jedności narodowej pokazuje, że możliwa jest kooperacja oddalonych od siebie ideologicznie formacji. Poza tym uzgodnienia wtedy zawarte zostały dotrzymane przez obydwie strony.Czy i tak będzie teraz? Beniamim Netanajahu jest wyjątkowo dobrym taktykiem. Uchodzi też za polityka, który niekoniecznie dotrzymuje złożonych obietnic. W tle cały czas mamy problemy premiera z prawem. Chęć uniknięcia więzienia (zapisy umowy w zasadzie zabezpieczają premiera przed pociągnięciem do odpowiedzialności, choć dają formalną możliwość do podjęcia zmierzających do tego działań) może go skłonić do ruchów, które oddalą to niebezpieczeństwo. Nowe zwycięskie wybory mogłyby dać nadzieję na odroczenie procesu.Poza tym przed nowym rządem stoją poważne wyzwania. Gospodarka ucierpiała na skutek pandemii. Premier jest krytykowany za brak realnych działań wspierających małe i średnie firmy. Teraz odpowiedzialność za ewentualny poważny kryzys finansowy będzie ponosić koalicyjna partia.Obecny gabinet musi odnieść się również do potencjalnej aneksji części Zachodniego Brzegu. Uzyskanie poparcia amerykańskiej administracji dla tego rodzaju rozwiązania było przedstawiane jako sukces Netanjahu. Aneksja Zachodniego Brzegu to też problem dla izraelskiego rządu. Społeczność międzynarodowa, w tym przede wszystkim państwa Unii Europejskiej, nie zaakceptują tego faktu. Także w samym Izraelu budzi on kontrowersje. Część sympatyków i polityków Niebiesko-Białych nie popiera tego pomysłu.To nie jedyny rozłam w partii Benny Ganca. Sama koalicja z Likudem budziła spore kontrowersje. Część deputowanych zdecydowało się opuścić jego ugrupowanie (decyzję lidera popiera jedynie 19 posłów). Kolejne problemy wywoła obecność w rządzie partii religijnych. Część przedstawicieli Niebiesko-Białych i duża grupa ich wyborców jest zadeklarowanymi zwolennikami ograniczenia wpływów ultraortodoksyjnych Żydów na funkcjonowanie państwa i na jego ustawodawstwo. Domagają się oni obowiązkowej służby wojskowej dla ultraortodoksów czy wprowadzenia możliwości zawierania małżeństwa w formie cywilnej. Obecność partii religijnych w rządzie uniemożliwi realizację tych postulatów. Spowoduje też najprawdopodobniej odejście części dotychczasowych sympatyków.Przed izraelskim rządem stoją trudne wyzwania. Może się okazać, że nowa koalicja nie wytrzyma wewnętrznych napięć. Niewykluczone, że nie mający dużego doświadczenia politycznego Benny Ganz nie odnajdzie się w skomplikowanej rządowej rzeczywistości. Wówczas najprawdopodobniej Beniamin Netanjahu po raz kolejny będzie politycznym zwycięzcą.

`